Młody po tygodniu spędzonym na zielonej szkole i drugim w domu, bo się po tej zielonej pochorował, dziś wyruszył po nową wiedzę do szkoły. Poranek co prawda mielismy dość ciężkawy, bo ja jakoś zmęczona po całym tygodniu z pracowitym weekendem, humorem nie tryskałam, co oczywiście mój Barometr wyczuł doskonale i mocno artykułował niesprawiedliwość losu, z jaką dziś, w poniedziałek, musiał się zmierzyć.
No nic, wyszliśmy razem: ja do pracy, As do szkoły. Dostał ode mnie zadanie, żeby zorientować się, co ma do nadrobienia, bo przez cały tydzień nie zdołał tego zrobić, pomimo moich próśb.
Ten rok jest nadzwyczaj trudny dla nas obojga, ponieważ musi sam dbać o swoje sprawy. Wychodzi to różnie, raczej źle, niż dobrze, ale jeśli nie będziemy próbować, to zawsze będzie źle.
Gdy wrócił, obwieścił, że lekcji do nadrobienia w zasadzie nie ma, za to ma 5 prac z plastyki do oddania, bo wcześniej zapomniał. I na jutro sprawdzian podsumowujący z religii, cokolwiek to znaczy, bo on nie wie z czego ten sprawdzian tak naprawdę.
Osłabiony tym natłokiem prac położył sie na dywanie i zasnął.
I śpi dalej, a ja się zastanawiam, jak to ogarniemy. Chyba też położę się i zasnę a potem jakoś to będzie…