Dziś wielki dzień. As po raz pierwszy pojechał na parę dni do kolegi 150km od domu. Żeby było ciekawiej, kolega poznany przez internet w zeszłym roku, rodzina już nam znana, byliśmy u siebie nawzajem. Potem kolega przyjeżdża do nas.
Trochę byłam zdziwiona, bo myślałam, że to jakaś wielka radość będzie, że ten dzień w końcu nastał, a mój Asio, jakby nigdy nic z pełną powagą zadawał tylko pytania typu:
-Czy ty mamo specjalnie opóźniasz ten wyjazd? – kiedy szukałam kluczy od domu. Albo:
-Gdybyś powiedziała, że jeszcze musisz siku, to bym nie ubierał jeszcze butów.
Za to w drodze nie było pytań: daleko jeszcze? Może dlatego, że pędziłam niczym Struś Pędziwiatr, bo byłam zagadywana na tematy mi obce, typu: kosmos, dane planet, nawet sobie musiałam uświadomić, że kolejności planet już nie znam tak do końca. Coś tam mi się pomieszało. A już która jest najgorętsza, to za Chiny nie pamiętałam (okazało się, że Wenus – powinno być logiczne, nie?;-)) Tak więc nie miałam dokąd uciec, to trzeba było do celu.
Mama kolegi dostała wytyczne i jestem pewna, że sobie poradzi, bo mój Asik jest bardzo ułożony poza domem. A w domu też, jak mu się zachce.
No, to ja się teraz będę uczyć do egzaminu na sobotę. Wiedzo, przybywaj!