No to nauczyliśmy się tej nieszczęsnej religii. Podarowałam mu tylko litanię loretańską, bo nawet jak ją będzie mówił w kościele, (nota bene do którego i tak nie chodzi), to i tak będzie czytał z książeczki. Nie ma sensu uczyć się jej na pamięć. Religia o tyle jest trudnym tematem, że Młody już dawno przestał wierzyć, do kościoła nie chodzi, a ja odpuściłam, bo wiara to abstrakcja, do tego łaska, a jak ja mam mu to logicznie wytłumaczyć? Może sam kiedyś dojrzeje. Tymczasem zmuszanie nie wchodzi w grę, bo byłoby bez sensu. Natomiast sprawdzian napisać trzeba.
Nawet zdążył pograć. Tylko jestem już zmęczona. Chciałabym znaleźć jakieś źródełko, z kórego wypływają pomysły i fortele, żeby można było bez awantury przeżyć dzień. Bo dzis bez większej awantury nam się udało, ale zmęczenie, które czuję i emocje, które nie miały jak wyleźć, zjadają mnie od środka. Będę mamą-zombi. Już niedługo, zobaczycie 😉
A tak serio, to cieszę się, że nie było dziś wybuchu wulkanu, tylko malutkie erupcje tu i tam, bez szkody dla środowiska. Może wulkan sam wygaśnie? Wolałabym tą opcję. Tymczasem dzień się skończył i coraz bliżej koniec roku. Chyba cieszę sie bardziej niż mój As. Naprawdę.