Dziś w nocy przestraszyłam się, ponieważ ktoś chodził po domu. Wstałam po cichutku, a to Młody grasuje w kuchni, pić mu się chciało. Nieprzytomnym wzrokiem ogarnęłam zegar: 3:55 i poszłam dalej spać.
Przed 7:00 Młody już był na nogach.
-Czekaj, czasem nie mamy ferii? – zapytałam go zaskoczona poranną pobudką. Zwykle nie można go dobudzić.
-Strasznie źle się czuję, jest mi niedobrze.
Rzeczywiście był blado-zielony. No tak, wirus jelitówki dopadł i nas.
Cóż mogłam zrobić, poza herbatkami, okazaniem współczucia, przytuleniem, przypilnowaniem, żeby dużo pił.
W międzyczasie wymieniliśmy parę zdań na temat tego, jak go powinnam wspierać jako matka, że powinnam go przekonać do tego, żeby zmusił się do wywrócenia żołądka, bo się boi. A czuje, że powinien.
– Serio? – zapytałam ze śmiechem – Słuchaj, jeszcze nigdy do niczego nie udało mi się ciebie przekonać, przecież wiesz.
-No właściwie tak. To co mam zrobić?
-Masz dwa wyjścia: albo poczekasz, aż będzie ci tak niedobrze, że samo się to załatwi, albo tak bardzo zachcesz, że pójdziesz i to zrobisz.
Udało się. Pokonał strach. W międzyczasie przeczytał w internecie wszystko na temat. Sprawdził, z jakiego źródła pochodzą informacje. Zapytał, z jakiego źródła pochodzą moje informacje, gdy mu podawałam melisę i miętę. Cytował na pamięć książkę z EDB. Zdiagnozował sobie nawet krwotok wewnętrzny, niedoczynność serca i co tam jeszcze.
No nic, moje sposoby pochodzą od babci, więc źródło pewne jak nie wiem co. I pomogły, a to najważniejsze. Teraz śpi biedaczek. Taki mój malutki, kochany dryblasek. Zdrowiej synku!