Nie piszę od dłuższego czasu. Czuję przesyt w każdej komórce mojego ciała. Brakuje mi wolności. Brakuje mi luzu. Brakuje mi oddechu. Świata. Przyjaciół. Kawy na mieście. Lasu. Florencji i Azenhas do Mar. Duszę się.
Mogłabym tak napisać:) Ale to nie będzie prawda. Oczywiście po części tak. Skupiam się jednak nie na brakach, tylko na tym, co mam. A mam przecież bardzo dużo. Mój mąż wrócił z Niemiec i mogliśmy spędzić ten miesiąc naprawdę rodzinnie. Porozmawiać, pobyć ze sobą. Pomartwić się i pocieszyć. Pograć w gry. Pomóc innym.
Bałam się o dzieci – na pokładzie mamy maturzystę i Asa. Obaj mądrzy, ogarnięci, ale mimo wszystko stres jest i to nieporównywalnie większy, niż powinien być.
Maturzysta ciężko znosi ten trudny czas niepewności, ale jakoś się pogodził z sytuacją. Staramy się nie nakręcać. As z kolei zareagował na zmiany tak, jak się spodziewaliśmy, czyli atakami paniki. Te ataki mają to do siebie, że udzielają się mi:) Tak więc muszę najpierw siebie ogarnąć, a potem Młodego. Na szczęście mamy fajną nić porozumienia, więc przede wszystkim Młody mówi, kiedy jest źle, gdybym nie zawsze zauważyła.
Opracowaliśmy też plan, który ma na celu zminimalizować fizjologiczne przyczyny tych ataków, bo przecież nie biorą się znikąd. Mając więc na uwadze, że ryzyko niedotlenienia jest większe, gdy się tak mało wychodzi na dwór, doskwiera brak ruchu i na pewno awitaminoza ze względu na wybiórczość pokarmową (pomimo podjemowanych prób przełamania się), ustaliliśmy, że Młody codziennie ćwiczy na moim rowerku, zajada B komplex (na szczęście wysika, jak będzie za dużo) i uczy się na balkonie, na specjalnie do tego zakupionej huśtawce. Co prawda zakupiona była dla mnie jako skupiacz myśli, ale niech będzie, że on skorzysta.
Jestem więc dobrej myśli, mimo tylu złych rzeczy obok. Obiecałam sobie, że codziennie będę szukać plusów we wszystkich złych sytuacjach, które nas dotykają. Czegoś trzeba się trzymać. Życzę więc nam powodzenia:)