Sierpień jest u nas miesiącem szczególnym – po radosnym lipcu, gdzie dowiedzieliśmy się, że Młody dostał się do wymarzonej szkoły, nadszedł czas przygotowania do zmiany.
Z przykrością uzmysłowiłam sobie, że wcale nie mam mniej obiekcji w głowie, niż mój syn. To skoro ja się boję o niego, to co dopiero on czuje? Na szczęście jakiś geniusz wymyślił aplikację eLO, gdzie członkowie nowej klasy mojego syna mogli poznać się na jej czacie, co dla mojego Asa okazało się strzałem w dziesiątkę. Najpierw dużo ze sobą rozmawiali, poznawali się pod kątem zainteresowań. Ostatnio umówili się na spotkanie w realu.
Kiedy Młody mi o tym powiedział, wiedziałam, ze to dla niego przełom. Dużo rozmawiamy, oswajamy lęki, nie wymuszam nic na nim, ale wiem też, czego nie jest w stanie na tą chwilę przeskoczyć. Do tej pory nigdy sam nie kupił sobie nic, nawet loda, nie wychodził sam „na miasto”, nie ma przyjaciół, którzy go będą gdzieś wyciągać z domu w wakacje, albo do których jego by ciągnęło. Z tego też powodu nie zna za dobrze swojego miasta, coś kojarzy, bo jeździ/chodzi z nami, ale nie czuje się pewnie.
Spotkanie miało być w sobotę o 15:oo. Dzień wcześniej poprosił mnie, bym poszła z nim na miejsce spotkania, żeby mógł sprawdzić, ile czasu potrzebuje na dojście, żeby się nie zgubić, co mu powie nawigacja i czy będzie umiał ją odczytać. Chciał też poćwiczyć przechodzenie na pasach – bardzo się tego zawsze boi. Cały wieczór ćwiczył prostowanie pleców i zastanawiał się, co zrobić z rękami. Patrzyłam na niego i pękałam z dumy, że się na to zdobył. Nie chciał, żebym z nim poszła, a ja bardzo nie chciałam, żeby chciał:)
Gdy nadszedł czas spotkania Młody nie dość, że pokonał całą trasę sam, odnalazł się z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widział, to jeszcze po raz pierwszy w życiu zamówił sobie sam lody w kawiarni i przesiedział tam z klasą prawie 3h, po czym sam wrócił. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu, ponieważ zobaczyłam, że uwierzył w siebie.
Wczoraj rozmawialiśmy jeszcze o tym, bo często analizujemy różne sytuacje. Zapytałam go, co poczuł po tym całym wydarzeniu, bo ja poczułam ogromna radość i dumę i zastanawiałam się, czy on poczuł ulgę. Odpowiedź mnie zaskoczyła, ale po przemyśleniu stwierdziłam, że nie mogła być inna.
– Nie poczułem ulgi mamo, bo strasznie dużo mnie to kosztowało i pewnie za każdym razem będzie kosztować, ale nie miałem wyjścia. Jestem jednak dumny, że zdołałem pokonać sam siebie.
No właśnie. Przecież to jedno zdarzenie go nie zmieniło. To było tylko nagięcie się do konkretnego wymogu. Bardzo kosztowne emocjonalnie. Wiem jednak, że być poprzez to, że już ma pierwszy raz za sobą, to za każdym razem takie nagięcie będzie kosztowało mniej energii. Wiem też, że poradzi sobie w życiu, bo wie co robić, kiedy nie ma wyjścia.
Mówię mu, że jestem z niego dumna, że pokonuje własne bariery, ale że nie musi się przy tym zmieniać, czy siebie wyrzekać. Być może, gdy już oswoi sobie ten lęk, to działanie stanie się już rutyną i czymś normalnym.
Wczoraj sam sobie zamówił w restauracji danie. Zwykle ja to robiłam, albo zamawiał mówiąc do mnie a nie do kelnera. Tym razem zrobił to zupełnie świadomie. Uśmiecham się, kiedy to piszę, bo to znaczy, że jednak mu się spodobało i nie przestanie próbować. Czyli, że do nas świat należy. I że na rozpoczęcie roku pójdzie sam.
Nie piszę dużo o starszym synu, ale w międzyczasie on niepostrzeżenie i bez niczyjej pomocy dorósł i rozwinął skrzydła. Jest świetnym wsparciem dla Młodego. Mądrym i kochającym. Mam ogromne szczęście, że ich mam i niezmiernie mnie ten świat moich dzieci fascynuje. Jestem szczęściarą.